Nie, nieprawda.
Ja prawie codziennie mam sny, niektóre bardziej pojebane od innych.
A niektóre nie.
Czasem pośród tych kosmicznych cukierków trafiają się landrynki.
Słodkie, pastelowe, długo rozpływające się w ustach.
Inne niż obrzydliwe, czarne lukrecje czy długo, beznamiętnie ciągnące się krówki.
Prawie przezroczyste, zupełnie nieostre, w przeciwieństwie do czekolady z chili.
Jeśli wiesz o czym ja mówię.
Obłoczki snów duchowych, na których siadam i płynę w dalekie krainy.
Mogłabym być zjarana, ale wtedy akurat nie jestem. A może jestem.
W każdym razie, dziś śniło mi się, że budowałam.
Daleko, gdzieś za zielenią, przybijałam deski.
Ale nie wiedziałam jak.
Dużo miałam wątpliwości, niepewności.
Udałam się więc w podróż, żeby odnaleźć pana Miecia, majstra, który stawiał nam dom.
Byłam wtedy mała, ale pamiętam jego dobrotliwe wąsy i to, że zawsze był czymś usmolony.
Uczciwie, dobrze pracował.
Kiedy go odnalazłam, on sobie spokojnie, w skupieniu budował.
Zadałam mu pytanie, mnóstwo pytań, jakiej długości mają być moje deski, jak mam je przybić, z której strony, pod jakim kątem..
A pan Miecio, nie odrywając wzroku od młotka, uśmiechnął się i odpowiedział:
- Obojętnie jakie. Obojętnie jak zrobisz, będą się trzymać.
Nie, nie było bardziej chujowej grafiki w sieci. Sprawdziłam.
a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
wszechopinie