środa, 15 lutego 2012

kosmiczne landrynki

No dobra, czasem mam dziwne sny. Jak każdy.
Nie, nieprawda.
Ja prawie codziennie mam sny, niektóre bardziej pojebane od innych.
A niektóre nie.
Czasem pośród tych kosmicznych cukierków trafiają się landrynki.
Słodkie, pastelowe, długo rozpływające się w ustach.
Inne niż obrzydliwe, czarne lukrecje czy długo, beznamiętnie ciągnące się krówki.
Prawie przezroczyste, zupełnie nieostre, w przeciwieństwie do czekolady z chili.
Jeśli wiesz o czym ja mówię.

Obłoczki snów duchowych, na których siadam i płynę w dalekie krainy.
Mogłabym być zjarana, ale wtedy akurat nie jestem. A może jestem.
W każdym razie, dziś śniło mi się, że budowałam.

Daleko, gdzieś za zielenią, przybijałam deski.
Ale nie wiedziałam jak.
Dużo miałam wątpliwości, niepewności.
Udałam się więc w podróż, żeby odnaleźć pana Miecia, majstra, który stawiał nam dom.
Byłam wtedy mała, ale pamiętam jego dobrotliwe wąsy i to, że zawsze był czymś usmolony.
Uczciwie, dobrze pracował.

Kiedy go odnalazłam, on sobie spokojnie, w skupieniu budował.
Zadałam mu pytanie, mnóstwo pytań, jakiej długości mają być moje deski, jak mam je przybić, z której strony, pod jakim kątem..
A pan Miecio, nie odrywając wzroku od młotka, uśmiechnął się i odpowiedział:

- Obojętnie jakie. Obojętnie jak zrobisz, będą się trzymać.





Nie, nie było bardziej chujowej grafiki w sieci. Sprawdziłam.
a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

wszechopinie