wtorek, 24 lipca 2012

a jesienią odpocznę

wakacje. a ja zaczynam tęsknić za jesienią. w pracy się kongo zrobiło. dzicz taka, że przydałaby się trzecia ręka i dwa moje klony. i tak sobie powtarzam, że to wszystko ogarniam. w wakacje 3/4 znajomych ma urodziny, imieniny, rocznice, jubileusze, parapetówy. do tego dochodzą festiwale, wypady za miasto i weekendy, co potem się nawet ich nie pamięta. człowiek dzierga kasę, a w portfelu i tak ciągle pusto. w tygodniu można odpoczywać od weekendów, a w weekendy od pracy. i tak wszystko się zapętla i kręci i plącze, że jak już jesień przychodzi to wszystko cichnie i się tak fajnie schować pod kocyk i nie jechać nigdzie, nie drylować psychiki z powodu odpuszczonych wydarzeń kulturalnych i tych mniej kulturalnych. i tak myślę sobie, że jesienią odpocznę, że urlop wezmę i zasnę. odeśpię lato.
e.


wtorek, 17 lipca 2012

czyn

Nie wiem nie wiem nie wiem. Co ja robię. Czy dobrze?
Inaczej nie mogę, więc nie ma się co roztrząsać i walać się po ścianach.

Może się jak dorosły zachowuję w końcu?
A może ciągle nie i gorzej i jak bardziej rozpieszczony dzieciak jeszcze niż wczoraj.
Ale proszę państwa-
Nie wiadomo w którym kierunku, ale w którymś idzie to.
Poruszam się, robię krok.

Do przodu?

O co chodzi, że jak mówię prawdę, to mi się potem ręką trzęsie, jakbym dała jakiemuś dziecku klapsa. Wyrzut sumienia. Niedobry. Czasem jesteś złym rodzicem, ale chcesz wierzyć, że czynisz dla dobra dziecka.
a.


poniedziałek, 16 lipca 2012

empatia wyżarta

ostatnio podróżuję między urzędami załatwiając sprawy formalne w wirującej szaleńczo machinie biurokracji. istny sajgon. zawsze wyrozumiała staram się być i cierpliwa, na ile mi to wychodzi to już niech inni ocenią. tak więc po kolejnej wizycie w urzędzie pracy, żeby uzyskać informacje dla firmy o stażach z przykrością utwierdziłam się w przekonaniu, że system biurokracji zabija ludzkie emocje.

panie urzędniczki na wysokich obcasach i z nosem zadartym pod sam sufit ogólnie to ludzi tzw. petentów mają w głębokim poważaniu. twarze mają otępiałe, i gdyby siła grawitacji była większa, to śliny beznamiętnie ściekałyby im z wydętych warg. mimka twarzy żywcem wyjęta z obrazów Jurka Dudy-Gracza przedstawiających rozmemłanych ludzi.

z kolei dzisiaj po wizycie w innym urzędzie to kielich goryczy nie przelał się, ale eksplodował. pal sześć, że siedziały stare baby ze zrytą psychą, ale kurwa, również z zanikami pamięci. panie już nie pamiętały, że się odpowiada "dzień dobry" "do widzenia". usłyszeć "dziękuję" wydaje się tak niemożliwe jak wdrapanie się bez wysiłku na K2 .

sama byłam jakiś czas urzędasem, ale przynajmniej z jarzącą się od uśmiechu papą. było się od tego, żeby drugiemu człowiekowi pomóc, a nie wdepnąć go ziemię. nie wrzucam wszystkich do jednego wora, nie generalizuję. pewnie, gdzieś na tej planecie są urzędnicy z powołaniem. chcę w to wierzyć. być może bezsensowne próby ogarnięcia polskich przepisów zmieniających się z prędkością flesza ich męczą. a może systemowy marazm wyżarł ich empatię i aby uzupełnić jej brak, zalewają się regularnie kofeiną i kaloriami, które odkładają się w kwadratowych od siedzenia dupach. 
e.

poniedziałek, 9 lipca 2012

wywewnętrznienia

kilka lat temu 4-letni synek kolegi po ciężkiej walce o życie zmarł na nowotwór nazywany neuroblastomą.  od tego momentu zdarza się, że czytam blogi rodziców chorych dzieci. są niesamowicie wyrozumiali, cierpliwi, pełni nadziei, wiary. to niepojęta siła w obliczu nierównej walki Dawida z Goliatem. życie gaśnie, a człowiek jest bezsilny, ale jednocześnie na tyle cholernie silny, by tą sytuację udźwignąć i się nie załamać. 

pamiętam, jak bałam się pojechać do hospicjum. wyobrażałam sobie, że tam ludzie płaczą i boją się śmierci i sama też się bałam - że będę płakać z nimi. okazało się jednak, że to ja jestem mięczak i rozczulam się zbytnio nad wszystkim. mieszkańcy hospicjum potrafili żartować z swojej sytuacji, uczyli dystansu do życia - szaleństwo w pełnym wymiarze, radość taka prosta, nie przesiąknięta ironią i łapczywe łapanie chwil. i odejścia, co miały przecież być, ale jak się zdarzyły, to cisza następowała i pożegnania. że do widzenia, a póki co żyjemy dalej, póki słońce świeci.

przypomniał mi się szef prosektorium, z którym przeprowadziłam mój pierwszy w życiu wywiad do lokalnej gazety pt. "ze śmiercią na Ty". pamiętam, jak sędziwy mężczyzna stał oparty o framugę drzwi, palił papierosa i w pewnym momencie powiedział: "widzi Pani, słońce świeci, a ludzie umierają".  

wtedy wydawało się to takie banalne. a teraz, jak zgarnęłam trochę bagażu doświadczeń, teraz to rozumiem. i tak myślę sobie czasem, że moje zmartwienia to śmieszne są i trochę groteskowe w porównaniu do zmartwień ludzi co idą po linie na przepaścią między życiem a śmiercią.
e.

piątek, 6 lipca 2012

Yonderboi i jaskółki

słucham utworu na cześć węgierskiego poety Janosa Pilinszky. kompozycja pełna emocji i sprzeczności wymyślona przez  László Fogarasi, znanego również jako Yonderboi. słucham go z prawdziwym namaszczeniem - głośniki odpowiednio skonfigurowane i okno otwarte na przestrzeń (parking osiedlowy + drzewka, co ze mną rosną, jak wspominałam we wcześniejszych postach). czuję się trochę jak małolat, co słucha techno rave i ma uciechę, że sąsiadom tynk odpada ze ścian.

no i jest sobie spokojny wieczór, Egyenes labirintus płynie przez przestrzeń, dźwięki przysiadają na parapecie i lecą dalej. tym razem jednak na muzykę László odpowiedziały jaskółki. myślę sobie, kurna, niemożliwe i skręcam regulator głośnika do minimum. i cisza. 

The Straight Labyrinth
(Egyenes labirintus)

What will it be like, this return flight
that only similes can describe,
like sanctuary, altar,
homecoming, handshake, hug,
under the trees, garden feast,
where there is no first and last guest,
what will it be like in the end,
this free-fall on open wings,
this flight into the fiery
focus, the communal nest? - I don’t know,
and yet, if there is something I know,
I know this blazing corridor,
this labyrinth straight as an arrow,
the heavier and heavier,
exhilarating fact of our fall.
János Pilinszky

pogłaśniam - jaskółki odpowiadają na skrzypce. taki ornitologiczny festiwal. a jak o skrzydlatych mowa, to dzisiaj przypomniałam sobie o zdjęciach Artura Tabora, co fotografował przyrodę, a sowy kochał nad życie. dwa lata temu zginął w Mongolii. wrażliwy na piękno człowiek, zresztą sami zobaczcie: http://www.arturtabor.pl/

ps. moja siostra nienawidzi utworu Fogarasi, aż włosy jeżą się jej na głowie ze złości jak go odpalam. ale dzielna jest. wytrzyma ;)
e.






telefony

ja się stresuję. zawsze, jak mam zadzwonić gdzieś.
boże, czy wszyscy ludzie tak mają czy tylko ja?
mam wrażenie, że tylko ja. siedzę z bijącym sercem, trzęsącym się w ręku telefon i zasycha mi w ustach.
inni ludzie w mojej pamięci zawsze dzwonią pewni siebie, żartują, zniżają głos.
i tak sympatycznie jest.

a ja nie lubię dzwonić. rozmawiać w cztery oczy, spotkać się- to tak. łatwiej. uśmiechnąć się można, rozładować atmosferę. WEWNĘTRZNĄ ATMOSFERĘ NIEPOKOJU. a nie tam, telefon. jak wybuchnę, to rozmówca nawet nie będzie wiedział, co się stało. dlaczego nagle umilkłam?

i pewnie wybuch nie będzie pierwszym pomysłem, który przyjdzie mu do głowy. nie usprawiedliwi mnie w ten sposób.
może pomyśli, że coś nas rozłączyło. i zadzwoni, a numer będzie niedostępny. czy wpadnie na to, co mogło się stać?

nie, pewnie pomyśli, że gburem jestem i tyle. albo telefonu nie naładowałam. i tak to się skończy.

tymczasem ja umrę.

zostawiam tu ślad, żeby mnie ktoś nominował do nagrody Darwina- najgłupszych śmierci i wypadków. pośmiertnie prześlijcie nagrodę moim rodzicom. chciałam im coś zostawić, myślałam o Noblu lub Orderze Orła Białego, ale mogę nie zdążyć.
Adios amigos!
Death is coming.

a.

czwartek, 5 lipca 2012

kobieca siła

czasem czuję się męsko. nie zaszkodzi więc pójść na warsztaty o kobiecości pomyślałam..zwłaszcza, że wylosowałam jak zwykle, kiedy nie chce mi się wychodzić kartę tarota i kazała mi ona pójść. a zwykle karze zostać i medytować. co rozumiem jako pozostanie na kanapie z kompem w dłoni.
no i poszłam. już od wejścia obce kobiety mnie przytulają. dziwnie. zwykle nie lubię takich sytuacji, ale tym razem było interesująco zbyt, by się tym przejmować. suknie miały i kolczyki z kamieni, i kryształy na szyi. w kole świecie i jedzenie, ciasta i owoce. sympatycznie to wyglądało. magicznie. ale dziwnie.
no więc po okadzeniu siadamy, medytujemy, tańczymy i śpiewamy. generalnie celebrujemy i ani się waż wyjść poza koło, lub pójść w złym kierunku lub coś powiedzieć. było więc trochę jak na wspólnocie katolickiej- z tym że zamiast boga i maryjki, tajemnicze przodkinie. potem jeszcze baby guru zareklamowały swoje warsztaty, wcześniej dziesieć razy mówiąc, jak to nie lubią się reklamować. dobrze, że to tak podkreślały, bo z długości reklamy trudno było to wywnioskować.
tak więc to wyglądało. potem wygłodniałe łanie rzuciły się na ciasta, owoce i orzechy (zajebista tarta malinowa Karoliny!), wrzuciły pieniążka do pojemnika obfitości, czyli zwykłej paczki na prezenty i wróciły do domów emanować nową uzyskaną energią.
czy czuję się bardziej kobieco? nie. czy tam wrócę?- nie wiem, ale może, bo to fajna zabawa i mają jedzenie.

ale najfajniej było, jak wracając w trójkę autem wyrzucałyśmy, jak to nas wkurzają kobiety. to było energetyczne! boże, jak ja współczuję facetom. i lesbijkom.
a.

środa, 4 lipca 2012

w foliowej matni

wracając z pracy w melancholijnym nastroju z powodu mojego nieuczestniczenia w tegorocznym Open'erze, człapałam powoli do domu. dzisiaj wyjątkowo nic mnie nie cieszyło, a dotąd myślałam, że to niemożliwe. kopnęłam kamyczek, który poturlał się do wózka dziecięcego prowadzonego przez matkę ze zmęczeniem na twarzy.

nic w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że dziecko siedziało w wielkiej, przezroczystej siatce foliowej. kosmiczny był to widok. coś machało, oddychało, żyło w siatce na zakupy. po co dziecku parasol przymocowany do wózka? no po co? skoro można takiego szkraba bez problemu zapakować w siatkę foliową z Biedronki. tak. zacny pomysł. 
e.

wtorek, 3 lipca 2012

kulejąca hermetyczność przestrzeni

przestrzeń mam swoją, w której mieszczę swój świat. czasami pozwalam, żeby ktoś do niego zajrzał, ale rzadko komu udaje się do niego przedostać. świat swój obijam o światy innych i kształtuję go jak plastelinę, ciągle zmieniam, rozciągam, ugniatam, zbijam w różnokolorową masę emocji i doświadczeń.

moja przestrzeń pozwala mi na bycie samej ze sobą, na złapanie równowagi, nie-myślenie, nie-martwienie się, na psychodeliczne sny, muzykę koślawą i filmy, co nikt ich nie lubi, a ja tak. remix magicznych dziwności wszelakich porozrzucanych na półkach wolnego czasu. taki jest mój świat. dobrze mi w nim, ale czasem martwię się, że za dobrze.
e.

the work

jeśli chcesz zmienić swoje życie, to można. 
metodą na to jest przykładowo the work byron katie.
Katie miała depresję długo (ponad 10 lat) i pewnego razu, jak leżała na ziemi (bo uważała, że nie zasługuje na łóżko), to pomyślała sobie, że czuje się tak chujowo, bo wierzy swoim zjebanym myślom na temat świata. 
i zaczęła się zastanawiać, czy to co myśli, czy to co ją wkurza, czy to prawda?
czy tylko jej interpretacja?

czy mężowi na niej nie zależy? czy dzieci jej nie lubią?

skąd może wiedzieć, co oni myślą? dlaczego tak źle ocenia siebie i innych.
i tak powstała metoda pracy nad sobą. 

która bardzo mi się podoba.
miałam w sobotę w berlinie okazję spotkać się z Katie na jednodniowych warsztatach. były łzy śmiechu i był  płacz, i ciepło na serduchu. 
każdy z nas myśli, że jego problemy są unikatowe- że nikt nas nie zrozumie. tymczasem okazuje się, że NIE.

polecam bardzo, mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zostać trenerem i tak pracować :) a.



poniedziałek, 2 lipca 2012

berlinale

Einsteigen bitte. (proszę wsiadać)


Wszystko większe, masywne. Szare kloce. Czyściej, ale zapach specyficzny w tunelach. Ludzie wszystkich rozmiarów i kolorów. Język niemiecki, ale nie tylko. Chińszczyzna, asia box z mięsem, kebaby od turasów, automaty od wszystkiego. W tym sezonie modne coctaile z kolorowymi kulkami zamiast kostkami lodu.
Raczej teczki zamiast torebek.

Na zachodzie sterylnie i estetycznie, na wschodzie punki bez butów. Różne odcienie szarości łamane graffiti. Obok wieżowca stary pomnik.

W metrze nie patrzymy się na siebie. Ludzie mają nieodgadniony wyraz twarzy. Że nie poznasz czy zwolnili z pracy czy wygrał w lotka. Nikt Cię nie widzi tak, że możesz trochę poczuć się niewidzialny. Ale mili generalnie wszyscy.

Pić można, w parku, na trawie. Pijemy, żul z sąsiedniej ławki wznosi toast i pyta, czy nam smakuje.  "Ja"- odpowiadamy. Trochę czuć w powietrzu majestatyczny oddech lat dziewięćdziesiątych, przez te słodycze i reklamówki, co je widziałeś u innych dzieci w szkole. Przerysowany, przesadzony, kolorowy, niedopasowany, wolny. Mój Berlin.

a.