niedziela, 20 maja 2012

marudnie o białej sukience

Wypoleruj lakierki, wybiel zęba i idź do spowiedzi, dziś bowiem wybieramy się na I komunię.
Dziecko komunijne, tzw. inkomunikanta wbijamy w niewygodną albę, koniecznie plącząca się pod nogami. Dziewczynce tapirujemy i skręcamy włosy, fryzurę zwyczajowo doprawiamy ciasnym, drapiącym wiankiem.
Żeby jeszcze bardziej ograniczyć jej ruchy, do ręki wkładamy świecę, różaniec, książeczkę, pamiątkowy obrazek w ramce i zegarek. No i już nie ma opcji, żeby się dziecko rozluźniło.

A więc baczność, amen, niech będzie pochwalony, w stronę ołtarza na przód- marsz!
W skrócie- masz się teraz dziecko zajebiście przejąć i cieszyć, to jeden z najpiękniejszych dni w twoim życiu, kiedy w końcu zjesz jezuska. I dostaniesz parę zajebistych prezentów oraz dużo pieniędzy, które dasz rodzicom na przechowanie, aby już nigdy ich nie odzyskać.
Nie ważne, bo przecież w kościele katolickim powszechnie wiadomo, że kasa jest nieważna, no chyba że taka, za którą można rozbudować kościół lub kupić sobie nowy samochód czy kieckę do mszy, na chwałę pana.

Po skończonym przedstawieniu w kościele, kiedy każdy już sobie porządnie przywazelini- rodzice księdzu, ksiądz katechetce, dzieci księdzu, ksiądz rodzicom, ministranci.. uppsss.... z bolącym tyłkiem udajemy się na obiad do wynajętej remizy, restauracji czy domu. Niezależnie od miejsca, zwykle lądujemy przy stole z jakimiś zupełnie nieznanymi, wciśniętymi w przestarzałe garnitury nudziarzami, którzy okazują się naszą dawno nie widzianą rodziną.
Wszyscy są głodni, nie ma o czym gadać, jest sztywno, niby takie wesele, ale czegoś brakuje. Szybko orientujesz się o co chodzi, gdy chcesz polać, ale nie ma czego. Nie kumam, dlaczego nie. No sorry, jezus jak chadzał na imprezę, to jak nie było alko, to skombinował chociażby z wody, żeby maryja nie siedziała o suchym pysku. A nam nie wypada.

Więc siedzimy tak, przynieśli już rosół i jakieś kości kury z ryżem, a że czekasz na porządne mięcho, to sobie jeszcze poczekasz. Nagle rodzina po drugiej stronie stołu schyla się pod obrus i krzyczy:
- Tu jest, chodź tu, no chodź. O, idzie na ciocię Anię.

Szybko spoglądasz, co tam idzie na ciebie za bestia, a tu dziecko małe. I jest zabawa, lepsza niż z psem, bo dziecko ma więcej opcji w pakiecie. Nie tylko chodzi, merda, łapie kijek, ale też już trochę mówi i potrafi robić żółwika. Do tego w ogóle nie wyczerpuje mu się energia i jest bezprzewodowe. Normalnie takim dzieckiem to można się bawić aż podadzą kawę.

Do kawy przynoszą ciasta, obowiązkowo torta "księga". Biedna inkomunikanta, jakby nie była jeszcze dość zestresowana, musi kroić je tępym (żeby się nie zacięła) nożem, ze wzrokiem do kamery i uśmiechem do zdjęć robionych 3 aparatami. Jak zjesz te wszystkie torty, robi ci się tak mdląco i przepełnie, że zastanawiasz się tylko, czy lepiej się zabić przed puszczeniem pawia czy po.

Na szczęście, wzdęta, możesz powoli zwijać się do domu, ale oczywiście żałujesz, że musisz już iść. Bo przecież, jak mówi ciocia:

- Jak dobrze, jak cudownie, spotkać się, pogadać, posiedzieć sobie. Najbardziej lubię takie imprezy rodzinne, jak dobrze.

a.

1 komentarz:

  1. jak ja nie cierpię komunii :< a już zwłaszcza nienawidziłam mojej. miałam czytanie, do jasnej anielki. myślalam, że zdechnę na tej ambonie. fujcia!

    OdpowiedzUsuń

wszechopinie